Poranne łapanie moczu zakończyło się klapą. Chochelką złapałam ledwo odrobinę moczu. Pina reagowała strachem: skuliła się, ogonem uszczelniła międzynoże ;), trzymała kuper blisko ziemi, zwiewała przede mną, nie chciała sikać. Żal było patrzeć... Ona wciąż jest strachliwa, a ja jej tu przy podogoniu zamierzam gmerać.
Dzisiaj kupiłam woreczki do łapania moczu niemowląt. Średnio trzymają się na kłakach, więc... depilacja brazylijska (no prawie) w wersji psiej już za nami. Fragmentu najintymniejszego z intymnych ostrzem nie ruszałam ;)
Psina zniosła. Podziwiam, bo za taki myk bym se łapy przy samej kości guzicznej odgryzła. Leży teraz niebożątko napchane smaczkami, z założonym na sromie woreczkiem - żeby się oswoiła. Założę jej posterylkowy kaftan, oby jakoś podtrzymywał konstrukcję. Z plastrów mam tylko szkota...
Trzymajcie kciuki. Jedna próba w czasie nocnego spaceru. Druga - rano. Jak to się uda -będzie okazja do świętowania ;)
Wydaje mi się, że dzisiaj tego koloru w moczu było więcej :/ Zależy mi na czasie. Zapalenie pęcherza i krwiomocz, i skąpomocz, i zatkanie hydrauliki, i kamień w pęcherzu z operacją - to wszystko mam przerobione na kotach... Nie wspominam ciepło.
Edycja: zonk. Pic na wodę nie klej... Nim zdążyłam cokolwiek zrobić,odpadło i się rozlało.