Ładnie żarło, a zdechło. Mowa o wiśniach, które zasypałam cukrem, a które docelowo miały zostać zalane spirytusem. Uszko się oberwało temu słoiku, no i co...
W wiśniowym soku i szkle było pół mieszkania [grunt to znaleźć dobrą lokalizację rozpryskową] oraz koty. Dzisiaj CzarnemuDeklowi wyczesywałam z głowy jakiś kołtun zlepiony cukrem. Dobrze, że słoik nie poleciał wczoraj na tego małego czarnego gnoma, który oczywiście kręcił się pod moimi nogami...
Pytanie: co robia koty na dźwięk tłuczonego szkła? Nie, nie uciekają... Nie wiem, czy wczorajsza krew była tylko moja, czy też ktoś jeszcze się skaleczył. Chociaż coś bym zauważyła dzisiaj, nie?
A jak już jesteście w ferworze walki, w samym środku wiśniowo-cukrowego armagedonu, zawsze możecie liczyć na dzwoniący telefon.
I w telegraficznym skrócie: Mela od trzech nocy wyje. W ciagu dnia nic, a w nocy zaczyna jakoś żałośnie zawodzić. Je, korzysta z kuwety, bawi się. Tosia łazi wqrwiona, dzisiaj próbowała mnie dziamnąć [brzuch?], a Koko wzorcowo wyrzygała obiad i śniadanie - w tej kolejności, albo jej nie spasował surowy kurzy cyc, albo dobijamy do magicznego trymestru [mniej więcej tyle czasu upływa między jednym a drugim atakiem wymiotów, ktorych bez ingerencji weterynarza opanować nie umiem]. Podblokówka gluci.