Kto mnie zna, wie, że jestem mistrzem asystematyczności. Wirtuozem ostatnich prostych i deadline'ów. Nie, nie jestem z tego dumna, ale chyba trza to wreszcie wziąć na klatę i tyle. Wiadomo, że ćwiczenie czyni mistrza, a z moim stadkiem nie jest łatwo dbać nie tylko o rozwój, ale i zachowanie wymienionych umiejętności na określonym - doskonałym! - poziomie. No bo tak: terminarz musiałam zacząć prowadzić. Ale nie taki jak zawsze, wiecie - żeby torebka na wietrze nie furkotała [i było w czym malować na konferencjach i szkoleniach]. Nene. Normalny: i to od razu w dwóch wersjach - w komórce i w wersji papiórowej [bo komórka chyba niedługo wyda ostatnie tchnienie, termiarz może się zgubić, a straty materiałów bym spokojnie nie przyjęła].
No więc tak:
Saba musi przyjmować 1 tabs na tarczycę dziennie i dawkę preparatu na stawy.
CzornyDekiel: 2 razy dziennie po 1/3 jednego tabsa na tarczycę [to trza było podzielic, wiecie... na trzy części...juz na tym etapie się spociłam] i po 1/8 strydu na dziąsła co dwa dni [obecnie zaczynam drugą próbę wydłużenia czasu miedzy podaniami dawek, dzis mija trzecia doba od ostatniej dawki i dziasła nadal OK].
Mela: 2 razy dziennie po pół tabsa przez 5 dni (jeszcze jeden plus wieczór dzisiejszy) i po 2 krople żelu 2 razy dziennie do patrzałek obu (dożywotnio).
Tosia - kapsułki na sierść, codziennie po jednej.
Karl po saszetce urinowetu.
Podblokówka - antybiotyk.
Soda i Koko zre RC calma, Karol jest na urinarce, Tosia i Czarna - na RC Skin, Mela - co akurat raczy jeść, bo chrupki nie budzą jej entuzjazmu od jakichś dwóch tygodni [powód nieznany, dobrze że przynajmniej nie ucieka już [jeszcze?] na widok jedzenia...]. Podblokówka żry wsio. Saba - hm...
Sodzie musiałam jakoś z aaplikować krople między uszy. Krople no stress :D (powinny być krople no stress dla opiekuna, który próbuje podać uspokajające kropelki małemu wqrwowi).
Koko musi mieć podcięte pazurki: przygotowuję się psychicznie przy pomocy wiśniówki. Od jakichś dwóch, trzech dni się przygotowuję... Nie, nie histeryzuję :)
Podając tabsy Meli, jestem spocona jak mysz. Boję się, że ją udławię. Reszta [bez Sody i Koko] łyka wrzucony specyfik niczym karp zanetę, a ta - albo wypluje, albo wygląda, jakby miała zaraz zejść. W oczach jęzor się jakiś fioletowawy robi. A może dziąsła? Pyszczek? Nie zwiewa [kota, nie jęzor], grzecznie czeka, wie, że nagrodą będzie guermecik w sosiku. W żarciu tabsior nie przejdzie - gadzina wydłubie go z mięska niczym bezzębna babcia orzeszki z toffifee [żarcik taki był, jeśli ktoś kojarzy - o babci, która dzieliła się z kierowcą autobusu orzeszkami, a ten nieopatrznie zapytał, skad bierze takie dobre...]. Apetyt nadal ma kiepski - po szczycie formy w środę, kiedy myślałam, że problem z jej niejedzeniem mam z głowy, okazuje się, że radość była przedwczesna. Czy się zdziwiłam? Phi...
Od wczoraj zaczyna pokichiwać Tosia. Plus te jej womity - wygladają na takie spowodowane zbytnia łapczywością, niby nie zdarzają się codziennie, ale... a bo ja wiem? BTW... WOMITY - bardzo podoba mi się to słowo, zasłyszane niedawno. Gdybym była pisarzem fantasy, nazwałabym tak jeden z gatunków zasiedlających karty mojej książki. Womity - plemię pielgrzymów. Tułaczy. Odkrywców Nowego Świata. Kolumbów, błehehe...
No. A ja się w tym wszystkim niczym siostra Marta czuję [ta, co to jej dr Strosmajer od gołębic wygarnął].