26 stycznia, dokładnie miesiąc po śmierci dziadka - tak jakoś wyszło, zawiozłam Sabiszona na ostatni zastrzyk. Mam nadzieję, że nie czekałam z decyzją zbyt długo.
To czwarte - po Kluni, Zosi i Jurku - zwierzę, które w wynku mojej decyzji pobrykało za TM. Strata kociaków - każdego jednego glutka - zabolała mnie bardzo... Z odejściem Sabci sobie nie radzę. Ja wiem, że to był "tylko" pies, ale se nie radzę.
Wczoraj zmusiłam się do ogarniecia chałupy.
Na zgrzebełku - kłaczki Sabci.
Pod łózkiem - w połowie pociamkana kość - gryzak.
W kocim kartonie - pałeczka ze skórzana, oskubana z suszonego mięsa, w które była zawinięta.
W łózku - pluszaki, które sobie namiętnie znosiła, kiedy mnie nie było w domu.
W lodówce opakowanie żółtego sera - coś, co wciągała, kiedy już nie chciała jeść nic.
Strzykawka, którą dzień przed eutanazją pakowałam jej do pysia rozrobionego conva.
Ścierka, którą ogarniałam umazany convem pychol.
Zapas worków w przedpokoju.
Koc, capiący immunactivem, którego nie chciała przyjmować, a że było wiadomo, że mowa o dniach - nie zmuszałam jej.
Pootwierane paczki z karmą - bo mozę coś zje. Smaczki - niech ma na drogę...
Pogryzione zakrętki. Zawsze gdzieś jakąś dorwała.
Zalożę się, że pod lodówką znajdę jeszcze łupiny orzechów włoskich - kociaki zrzucały ze stołu, bąbel rozgryzał i wyjadał środek...
Po zlożeniu mataraca, ktory miał jej ułatwiać wchodzenie na tapczan i odstawieniu kosza na bieliznę - który blokował możliwość zeskakiwania z łózka bezpośrednio na podłogę [miała schodzić po wspomnianym materacu] - w pokoju zrobiło się paskudnie przestronnie.
Kilka dni wcześniej poszłyśmy na działkę...
W lecznicy wytrzymałam do podania głupiego jasia. Nie dałam rady być do końca.
Jak dojechałam do domu - nie wiem.