Ostatnie dwa tygodnie były dość intensywne, że tak to eufemistycznie ujmę, toteż chyba stres zaczął dopiero schodzić, skutkiem czego - zaspalim. Właściwi to ja zaspałam, a Pina dzielnie wytrzymała prawie 10 h z pełnym pęcherzem.
W kazdym razie po wyprowadzeniu kłakusa wróciłam do łóżka i tu jakoś mi się czas zawinął, bo zamknęłam oczy na 5 minut, a kiedy je otwarłam była 11.30. Luzik i spoczko - przecież zoologiczny zamykają o trzynastej. Prysznicek, śniadaneczko, kawunia... a tu myk - 12.40.
W tym miejscu od kawuni przechodzimy od razu do paniki - jeśli nie zdążę, sierściuchy zostają po pierwsze bez żarcia, po drugie - bez żwiru. Udało się wszystko załatwić, pojechałyśmy z kłaczuchem na działkę, wracamy wieczorem - trza by coś zjeść. O! Przecie rano ugotowałam pięć parówek, a zjadłam tylko dwie.
Otwieram lodówkę.
Szukam.
Otwieram szafkę - może zostawiłam i zapomniałam schować do lodówki.
hm...
Wzrok pada na garnek, leżącą obok niego pokrywkę i przewieszoną smętnie przez krawędź wyschnięta folijkę.
I tera tak: kto zeżarł?
Ile zeżarł?
Czy wyrzyga?
Czy wypuści drugą stroną?
No, i tak se będę czekać i obserwować :/