A właściwie orlica, czyli kotencja , którą dokarmiałam od pięciu lat, licząc na to, że ją oswoję na tyle, by pozwoliła się złapać i zawieźć do lecznicy na sterylkę. Pięć lat, średnio 3 mioty rocznie - jak nie więcej, bo generalnie z brzuchem dreptała non stop. Nie palę się do bycia pokąsaną przez kota, małą próbkę zafundowała mi rezydentka, Soda. Styknie. Nie mam zacięcia bohaterskiego w sobie.
Nie znałam nikogo, kto dysponowałby klatką-łapką, lecznice miały pracować nad szpitalikami, w których mogłabym przetrzymać takiego wolno żyjącego kota, który nie podchodzi do absolutnie żadnego człowieka, do domu nie zabiorę, bo nieszczepiony kot/bo mały kot/ bo koty w ogóle. Generalnie powodami odwlekania ostatecznego załatwienia sprawy mogłabym sypać jak z rękawa.
W zasadzie siedzący teraz w mojej piwnicy wysterylizowany sierściuch zawdzięcza zabieg Jurkowi. Gdyby nie nagła akcja w lecznicy, w której nigdy wcześniej nie byłam, kiedy Dżordż się dusił i nie było wiadomo, o co lotto, nadal mnożyłabym powody, dla których nie biorę się za sterylizację podblokowej kotki.
Wszystko jest po coś, wszystko jest dlaczegoś.
No i cały czas powtarzam: mam szczęście do Ludzi.
Akcja przebiegła nadzwyczaj sprawnie. Szkolenie z obsługi klatki-łapki przeszłam, szkolenie z przynęt zaliczyłam [wolontariusze MiauKota - mistrzostwo!]:
Whiskasik, kawałek szyneczki, chrupki [gdyż kota chrupkowa jest bardzo], kawalek wieprzowego ozorka gotowanego... Krople walerianowe [z czasów dzieciństwa pamiętam ten zapach, butelka w apteczce samochodowej się rozciekła, kiedy jechaliśmy malaczem nad morze... fuuuj]. Sardynek nie otwierałam. Stwierdziłam, że kota ma dość atrakcji i co jak co, ale rozwolnienia jej nie potrzeba. Aaa... zapomniałam powiedzieć, że w roli instruktora wystąpiła Soda; wyłożoną przynętę zaczęła wyżerać, ładując łapę pomiędzy kratki i na pazurku wynosząc po jednym kawałku mięsa. Inteligentna bestyja :) Jako że piwniczna kota durna nie jest, inaczej by tylu lat na osiedlu nie przeżyła, wprowadziłam innowację, utrudniając dostanie się do smakołyków z zewnątrz.
Nastawiłam sprzęt w piwnicy [bałam się reakcji spanikowanej koty, a potem reakcji ludzi, w końcu była piąta rano...] i chrzęszcząc woreczkiem z chrupami, z psiokiem na smyczy [kota reaguje pozytywnie na sierścia, a blaszka ze szczepienia działa jak dzwonek wzywający na obiad] - ruszyłam na poszukiwania kota. Obeszłam nasz rejon - nic. Przy drugim okrążeniu okazało się, że kotencja spała pod czyimś rowerem [piąta rano, no ej...]. Otworzyła oczy, ale nie za szeroko, poprzeciągała się i noga za nogą powlokła za mną, prościuteńko do piwnicy. Zostawiłam ją nad garstką chrupek, wymknęłam się przed klatkę schodową, zamykając za sobą drzwi do piwnicy. Kilka minut później - ryp. OK, klatka na pewno się zamknęła. Nasłuchiwałam, kiedy otworzą się za to czeluście piekła [czytaj; kot zorientuje się, że nie ma wyjścia i odwali szał. A tu nic. Dobra, no to wchodzimy... Tadaaam. Kot w klacie. Cicho. OK, nakryłam ręcznikiem, zostawiłam kartkę z prośbą, żeby szanowne dobre dusze, które ewentualnie błądziłyby po piwnicy w środku nocy [na zegarku 5.25] i litowały nad losem niebożęcia, się odpatyczkowały. Teraz pozostało dotrwać do ósmej - godzina otwarcia gabinetu weterynaryjnego, z którym byłam wstępnie umówiona...
I zonk.
Dzisiaj to niemożliwe. Jutro też nie.
Przeż kota w półprzysiadzie nie będę trzymać do czwartku, jakkolwiek rozumiem obłożenie pacjentami. Trudno jednak z wolno żyjącym kotem negocjować terminy łapanek... Wypuścić? A jeśli drugi raz się nie złapie? Pozostała próba znalezienia innej lecznicy - i w tym miejscu gorąco polecam klinikę w Rybniku [ i najmocniej przepraszam jeża, który chyba wyleciał z kolejki]. Akcja o kryptonimie PDH ["panidochtooorheeelp!"] zakończona sukcesem.
Streszczając się: kota zajęła przygotowany apartament:
Klata zaciemniona, wyłożona podkładami, wewnątrz transporter, kuweta z peletami [kot niekuwetkowy... wolę nie myśleć, jak jej te podkłady wymienię], jutro wchodzimy z porcjami karmy. Ciekawostka: nie mam pojęcia, jak zachowywała się Bezimienna w lecznicy, mam nadzieję, że nikogo nie dziabnęła, w każdym razie jazdę samochodem, złapanie, pobyt w transporterze zniosła lepiej niż moje domowe dwa kotecki dla koneserów, czyli Kokoś i Soda... Byłam pewna, że urządzi piekło...
A ja już dumam nad prywatnym M dla kotełke, bo nie uśmiecha mi się mycie całej piwnicy drugi rok z rzędu [sąsiedzi jakoś przetrawili obecność zwierza, który z kuwety nie korzysta i wiążący się z tym smrodek, jednak wolałabym im tego nie serwować ponownie]. Prototyp na poniższej ilustracji:
Koncepcja przewiduje, że w mojej piwnicy, przy okienku, zmontowana byłaby skrzynia wyścielona polarowymi ścinkami, z otwieranymi "pleckami", żebym mogła zrobić wewnątrz porządek. Coś, co kota nie wpuści dalej do piwnic, a zapewni mu ciepły kąt. Konstrukcja mieściłaby się w piwnicy, nie na zewnątrz bloku. Nikt nie powinien się skarżyć, że mu wieje z otwartego okienka.
To pięć powodów, z powodu których żaluję, że nie ruszyłam czterech liter wcześniej...
Mogę sobie tylko pluć w brodę, że dopiero teraz się za to zabrałam...
W celu uczczenia sukcesu wyjęłam z lodówki ćwiartkę.
Arbuza.
Karol zaopiekował się bezpańskim owocem i powygryzał najsłodszy miąższ...
Nie mogłam se przed laty zainwestować w baniaczek z rybkami? Kota mi się zachciało ;)
A teraz idę umarnąć.
Gdybym była królową angielska, powiedziałabym, że mam migrenę ;)