... czyli wczoraj KokoDyl przyjął drugą dawkę leków, dzisiaj wypuściłam ją klatki. Śniadanie zjadła - tak kombinuję [ale pamięć ludzka zawodna jednak bardzo], że poprzednie zakłaczenia i wymioty, poprzedzone były utratą apetytu. Soda wygląda na ucieszoną: łazi i prowokuje siostrę do gonitw. Kokosek trzyma mnie na dystans: jak w klacie mało krat nie wyłamała, żeby tylko ją wygłaskać, tak na wolności zachowuje czujność. Nie dziwię się.
Wczoraj popełniłam błąd: łapałam ją do transporterka dopiero rano, kilka godzin przed wizytą w lecznicy. Zwykle zamierał kotuch w bezruchu i udawał nieobecnego, wczoraj miała jakiś nerwowy dzień: zaczynała wierzgać - nie rzucała się do gryzienia, ale włączył się jej moduł: gdzie by tu zwiać. Po drodze i w poczekalni warczała - nie wiem, jak opisać ten dźwięk, w każdym razie nie brzmiał zachęcająco :D
Lekko straciła na wadze - szczęka mi opadła, bo zrozumiałam, że mówimy o kilogramie [w ciągu niespełna dwóch tygodni] :) Teraz siedzi pod szafą.
A w temacie pogody oddaję głos Miłozwierzowi - celnemu jak zawsze :)