I trzy dni za nami.
Kociołek - nadal bezimienny - siedzi grzecznie w transporterze, kiedy wymieniam michy albo czyszczę kuwetę, do której zresztą pięknie trafia. Od środy pojawiły się w peletach konkrety, ifjunołłotajmin ;) Apetyt dopisuje, choć żarcie wydzielam. Czyści na razie moje zapasy gastro, które zostały po akcjach Koko [pozooorbederzyyygaćiniewiemwhy!]. Jakoś nie mam serca karmić ją whiskasem, ktory kupiłam na przynętę. W ogóle przecichy kot: na podkładach, którymi wysłałam dno klatki, widać ledwie kilka ziaren żwiru, który se zresztą sama rozsypałam. Sądząc po śladach wyleżanych w żwirku, część dnia sierść spędza poza transporterkiem, pasąc oczy obskurną piwnicą i odrobiną światła, które wpada przez okno . W sumie, kurczę... o odrobaczeniu trza by pomyśleć, jak już stanie na nogi. Lepiej oddycha - już tak nie słychać furkotania w nosie.
Zapobiegawczo na klatce umieściłam kartkę z opisem sytuacji, coby jaka dobra dusza nie ratowała kota z łap oprawcy. Wczoraj zagadywała mnie właścicielka Palomy [najbardziej jurny osiedlowy kocur, ojciec kociąt podblokowej i jej syn zresztą]:
- I co, nie ma tej kotki?
- No jakoś tak, nie ma...
Obie wiemy, że wiemy, gdzie kota siedzi - osiedlowe google działa bezbłędnie. To pani tak żywo zainteresowana swego czasu miejscem pobytu ślepego miotu. Nie mam cierpliwości do... zresztą, nieważne.
Z ust rodziców w dalszym ciągu nie usłyszałam ani słowa krytyki pomysłu sterylizowania wolno żyjącego kota. Nadal nie wiem, o co chodzi. Znacie ten kawał: siada rodzina do obiadu, nagle odzywa się syn:
- A kaj jest kompot?
- To ty godosz? [chłopak uważany był za niemowę] - Czamu do tej pory żeś sie ani razu nie odezwoł?!
- No bo zawsze był...
To mam podobnie, tylko w negatywie.
Chyba szczerze zazdroszczę [nie mylić z zawiścią] ludziom, którzy zamiast dumać nad wszelkimi możliwymi problemami, które MOGĄ mieć miejsce, obmyślać plany awaryjne, po prostu coś ROBIĄ. Miałam swego czasu wizję [tu mi się zawsze przypomina ten wieprzu z "Folwarku zwierzęcego" ustrzelon przez farmera]... Nie no, nie wizję. Przydarzyła mi się jakiś czas temu sytuacja, która jest doskonałą metaforą mojego żywota: przemieszczałam się swoim pandziorkiem z punktu A do punktu B. Droga wiodła przez las - widoki owszem, owszem: spokojnie, zielono, nade mną i przede mną mozaika z liści, nieba i słońca. Pykam sobie spokojnie, bo przede mną pędzi L-eczka [osiągała w porywach tak ze 45 km/h], linia ciągla, zakręty - samobojcą przeż nie jestem, nie tak dawno sama dostawałam zawału, kiedy rozpędzałam się do pięćdziesiątki, także wimy-rozumimy-nie gonimy. Poza tym wiaterek, mozaika, kot na pokładzie. Luzik. Swojsko i bezpiecznie. Do momentu, kiedy nie skonstatowalam, że coś ciemno mam za plecami. I czemu na tylnej szybie niemal odbija mi się napis SCANIA, a zderzaki zdają się wrzeszczeć: weź no przyspiesz, bo ktoś wlazł w naszą strefę komfortu! I zaczyna się robić ciasno. Pojawiają myśli, żeby przyspieszyć, ale: ryzyko. Czy warto? Lepsze jest wrogiem dobrego, a czy mi tu źle? A może jednak, zaryzykować? Kto nie gra, nie wygrywa, tak? No i tak to jest, że czasem taka SCANIA życiowa człeka przydybie. Dawno nie smęciłam, to se posmecę, a co ;)
Wracając do sierściuchów; Żwijka na razie wzorcowo - nie wymiotuje, w kuwecie też porządek. Skąd się jej przypętały wcześniejsze problemy - zaiste, nie wiem. A, i je tyle, co sikorka* Byłoby miło, gdyby do września co najmniej dała se siana z nawrotami, gdyż wet tyż człowiek i do urlopu ma prawo. Reszta - sądząc po zrzutach kuwetowych - pozakłaczana ostro. Popijają oliwę z pestek winogron, są wyczesywane [Tosia znowu ma prześwity na grzbiecie po furminatorze], szamają trawsko i jakieś odkłaczacze. Z latającego wszędzie futra mogłabym już chyba ze dwa nowe kotełki sobie wydziergać. Melcia przypomina dmuchawiec: siedzi, a kłaki z niej same wyskakują.
A w ogóle, można prosić o przykręcenie ogrzewania?
*a sikorka żry ponoć tyle, ile sama waży, apetyt młoda ma nieziemski. Wydaje się nieco cieższa, ale nadal to chude takie... Wypłosz jeden.