Żwijka, czyli KokoDyl [indiańskie brzmienie: QrnaKotZlitujSięBoOsiwieję] nie odpuszcza. Wczoraj kurzy cyc z ryżykiem wchodził bardzo ładnie. Gastro tyż. Na kolację to już tylko kurczaczek, bo ryż w ząbki włazi... Rano - nic. Gastro? - Chcesz mnie otruć? Kurczak z ryżem? - ocipiałaś? WCZORAJSZA gotowana kura? - Babo... Suchego na razie nie chcę jej podawać. W kuwecie spokojniej.
Co było robić: polazłam po nowy kurzy cyc. Taki świeżo ugotowany spotkał się z zainteresowaniem. Martwiłam się [martwię w sumie nadal], bo poprzednio brak apetytu zwiastował problemy [czytaj: rzyganie, którego powodu w zasadzie wciąż nie sprecyzowano, ta na stówę].
Nadmienię, że kot, który namiętnie się zakłacza, nie wykazuje najmniejszego zainteresowania wystawionymi w miseczkach olejami czy oliwami, nie wzruszają go maltpasty, że nie wspomnę o bezopecie; jakieś odkłaczające smakołyki - cóż... Zależy, prawdaż, jak leży.
Dochodzę do ściany, za którą albo zacznę sprawę zlewać, albo zaliczę megadoła. Pomijając fakt, że lecznica za chwilę oskarży mnie o nękanie.
Poza tym skończył mi się suszony własnymi ręcami rozmaryn i jestem niepocieszona. O.