Ludziska robią jakieś zestawienia 100 książek, które coś tam, coś tam. Dorzucam swoją listę - czytelników wrażliwych uprasza się o opuszczenie bloga w tym momencie.
Dyskupia
Niewyjaśnione kupy historii Polski
Dziennik kupy
Kubuś Fatalista i jego kupa
Kupa we mnie
Trzy kupy w łódce nie licząc psa
Kupa to samotny myśliwy
Ty pierwsza, kupo
Kupa i uprzedzenie
Kupa, czyli tam i z powrotem
Rzecz o mych smutnych kupach
Władca kup
Utajona kupa
Życie oddać i kupę
Tam, gdzie urodziła się kupa
Kupa w czasach zarazy
Życie na trzy kupy
Dom kupy
Trzydzieści lat życia z kupą
Kupy przeklęte - brak tomów: I i II
Buszujący w kupie
Sieem kup
Kupa i rzygi, rzygi i kupa
Ciotka Kupa i skryba
Kupologia
Kiedy kupa spała...
Dobra, styknie. Do rzeczy. Jak wspominałam w poprzednich wpisach, Koko od czwartku urzadzała powtórkę z haftowania kłakami. Próby podania parafiny [nienawidze tego, boję się, że wstrzelę się nie tam, gdzie trza i kota utopię/uduszę] i bezopetu skończyła się marnymi dość osiągnięciami. Pomogła nieco przytargana z działki trawa. Niedziela upłynęła pod znakiem ogólnego rozprężenia i odprężenia: nie ma wymiotow - ufff... Możemy odetchnąć. Poniedziałek jednakoż zweryfikował ten plan. Poniedziałkowe popołudnie upłynęło pod znakiem łapania zwierza do transportera. Przy czym wrzaski, syki i kłapanie zębolami uziemionej Koko jest - uwierzcie - robią wrażenie :( Poza tym standardowo przepychanie kończyn przez szczeliny transportera, obgryzanie kratki [poprzednio straciła bodaj dwa zęby] i generalnie wszystkiego, w co można się wgryźć. To jest najgorszy moment. Po kilku godzinach zmęczyła się i odpuściła, zaczęła pomiaukiwać i wtulać się w moją dłoń wpakowaną do środka transporterka. I nadąż tu, człeku, za tym kotem... Jako że transporter z kotem stał w moim łózku, a ja zasiedziałam się przed kompem, Kłokodyl zaczął pomiaukiwać nawołująco, ściągając mnie do wyra.
Od momentu zamknięcia w karcerze Koko nie wymiotowała. RTG z kontrastem nie wskazało obecności ciał obcych. Dobra, mniejsza z tym - skracając: brak rzygów - supcio, brak kupy - nie bardzo. Jeśli do piątku się nie pojawi, Huston, mamy problem. Rano baryt był w już w poczekalni, szykował się do wylotu z kota. I tak 12 godzin się kokosił... W tym czasie zdążyłam odgruzować 3/4 mieszkania, przerobić wybrane tytuły stojących na regale książek. Gdyby sytuacja miała potrwać dłuzej, plan przewidywał czyszczenie żaluzji i mycie lodówki. I okna. I ścian sypialni przed malowaniem... i pewnie lista by się rozrastała, na szczęście z transportera nadeszły dźwięki szurania w żwirku. HA! Potężny jak na Kokodylca kawał jelitowego balastu: kłaki, baryt i kłaki. I jeszcze kłaki, i symboliczne dość ilości wyczekiwanej właściwej w tym miejscu substancji. Mam zdjęcia ^^
Wypuściłam Koksa z transporterka. Jeśli zacznie rzygać - nie mam pojęcia, jak ją złapię, bo trzyma się na taki dystans, że mam wrażenie, iż moje mieszkanie jest co najmniej trzy razy większe od metrażu, który sugeruje spółdzielnia mieszkaniowa. W zasadzie było ją wypuścić do klatki kenelowej... I żeby było śmiesznie: w lecznicach, cholera mała oskarpetowana, jest wzorowym pacjentem. Boi się - fakt, ale żadnego kłapania zębolami, wygibasów, wrzasków. Nic.
Normalnie zaczynam podejrzewać, że chcą się mnie pozbyć, pasożyty jedne ;)
[Karol rzuca się na jedzenie, jakby nie wiem, od kiedy głodował, oczy ma jakieś inne i miaukli takim zachrypniętym głosem Melka znowu zaczyna coś z oczyskami mieć, Tosia chyba znowu ma zatkane gruczoły, bo zaczyna nerwowo ogonem miotać, Czarna co jakiś czas cięzko przełyka - i nie chce żryć preparatu na sierść, która nadal daleka jest od ideału. Soda jest psychiczna - ale u niej to akurat konstans :) A Saba miała kleszcza i wygryza se coś przy zadku].