Gargulec [czy tam rzygacz, jak kto woli] rano odmówił spożycia śniadania, a że potem mnie w domu nie było, dopiero po siedemnastej dostała nieco gotowanej kurzej nogi. Ja wiem? Równowartość objętości łyżki stołowej? Przed chwilą [czyli powiedzmy o wpół do dziesiatej] zbita pięknie w kłaczek kura opuściła przewód pokarmowy kota. Przodem. Z jakimiś praktycznie strawionymi resztkami wczorajszej kolacji. Odpada kwestia łapczywości, o którą podejrzewałam ją w poniedziałek. Porcja nie była duża. Minęły ponad 4 godziny od podania mięcha. Tyły też OK: na 98% Kokos zostawił też po południu spory bagaż w kuwecie: ze źdźbłami trawy i resztkami barytu, ale bez kłaków.
Młoda zżarła trochę chrupek - pojawiła się w kuchni, kiedy przestawiałam pojemnik z jej krokietami [ponieważ żarcia dla kotów wybrednych nie jemy, wpieprzamy za to resztki Tast of the Wild wymieszane z jakimś RC - nie wiem nawet jakim... Który rodzaj ma krokierty z dziurką w środku?], głodna ewidentnie... Rano chyba bała się, że ją będę łapać? Nie wyszła na śniadanie, mogła ewentualnie zjeść resztki z misek innych kotów. Wcześniej, kiedy zadzwonił budzik, zameldowała się w łóżku i trudno mi ją było od siebie odlepić - taki miziak. Tak, miewa takie zrywy - na swoich zasadach.
Wymiękam...
I do pary drugi szaleniec, Soda:
I szajbusy razem: