W zasadzie to dawno mnie u weta nie było...
Nie podoba mi się Mela: wczoraj nie zjadła kolacji [przy śniadaniu też chyba marudziła - po to właśnie jest ten blogasek, nie prowadzę zapisków na kartkach, a jak przychodzi co do czego i trzeba się określić, od kiedy coś tam jest nie hallo z sierściuchami, to jest do czego sięgnąć], dzisiaj wtrąbiła odrobinkę mokrego na śniadanie. Chyba do niej należał wyrzygany pięknie kłaczek, a na pewno ona przeprowadziła dwukrotnie kuwetową rewolucję. Wiem, bo nie nastawiłam sobie zegarka [pies u rodziców, odpada poranny spacer], dlatego też obudziłam się po czwartej. Ha! Kocina szuka ciemniejszych miejsc, oczy ma jakieś takie, nie wiem... Albo zakłaczona, albo przegrzana, albo nie mam pojęcia. W każdym razie lecznica chyba mnie nie minie, byłoby fajnie, gdyby dało rady wytrzymać do jutrzejszego ranka - w wozie jak w piekarniku...
W mieszkaniu nie lepiej. Wentylator już ledwo zipie. Koty też.
Dzisiaj mija tydzień od sterylizacji podblokowej kocicy. Nie wiem, czy mam ją już wypuścić, czy przetrzymać jeszcze ze 3 dni... Skłaniam się raczej ku tej drugiej opcji.
Tak wyglądał plażing w lipcu, kiedy za oknem nie rozciągał się Mordor.
Dopiero co się cieszyłam, że małej odrosły porcięta i zarósł brzuchol...
PS. Wątek sikaniowy jest rozwojowy: znów zasikane posłanie psa plus mokry ręcznik, który rzucony na podłogę ma dać zainteresowanym szansę na schłodzenie [korzystała z tego wynalazku Koko].
edycja: po zajrzeniu w paszczę: ząbek?