Lodówce udało się zbić temperaturę wewnątrz z 13 do 6 stopni. W kuchni utrzymuje się stale 30 kresek nad zerem. Z miski uśmiechają się coraz natarczywiej morele: niby zrobiłam już partię konfitur z kardamonem i płatkami migdałowymi , ale jakoś tak chodzi za mną jeszcze wersja z lawendą , a że lawenda działkowa wypuściła jakieś nowe kwiatuszki - będzie materiał potrzebny do produkcji. W tych sklepowych nie wiem, ile chemii siedzi. Albo wersja z tymiankiem? Hm... W sumie żaluję, że migdałów nie dosypałam do wiśni.
Deserek wg Wilqa:
Czarna nadal okupuje tunel, z apetytem kiepściej dzisiaj. Saba coś próbuje odkaszlnąć - od wczoraj. Jako że ostatnio osiągam kolejne levele w kwestii wyszukiwania sobie problemów, nie wiem, czy schizuję, czy nadchodzi moment, kiedy serducho psiny trza będzie wspomóc farmakologią. Jakoś marnie chodzi - i znów nie wiem, czy słabsza, upał dokucza, czy dziadkowie rozpuścili, a moja silna wola narzucenia psu jakichś ram organizacyjnych przeżywa kryzys [dobra, to ostatnie od dawna leży i kwiczy, więc tego ;) ].
No, a rano zaspałam do weta, czyli Melce zaserwuję popołudniowy smażing w aucie. Zaczerwienienie z dziąsła prawie zeszło, ale nadal utrzymuje się opuchlizna. Suche wcina - bez rewelacji, ale wcina. Zachowanie - melkowe: w standardzie miaukolące protesty, zrzucanie wszystkiego, leżenie na klawiaturze, barankowanie.
Posłanie Saby znowu zlane.
Przez kogo?
Nikt się dobrowolnie nie przyznaje.
Chcąc ulżyć kotom w czasie upału, odpalam im wentylator. Efekt? Większość przechodzi do pomieszczenia, w którym akurat wiatraczek nie powiewa. W nosie mam towarzycho ;)
Podblokowiec [chyba wykombinowałam dla niej wreszcie imię - Tipi, Renia, pozdrawiam, jeśli tu zaglądasz] uparcie siedzi na posterunku, czyli w krzaczorach przed blokiem i eskortuje nas w czasie wyjść. Nie ma zmiłuj. Boczki ma strasznie okrągłe... Wygląda jakby w ciaży była.