Kapiący od czasu do czasu kran w kuchni.
Odgłos kroków na klatce schodowej.
Zeskakujący skadś sierść.
Wszędzie słyszę odgłos pawiującego kota.
Zabiera mi chwilę, nim namierzę źródło i odetchnę z ulgą, kiedy okazuje się, że to nie Kokoś ... Wczoraj i dzisiaj dołączyła do niej Tośka; na moje oko chodzi o zakłaczenie, ale kto wie, czy na sygnale nie będę pruć do lecznicy z BurymZłem.
Czytałam coś o selektywnym widzeniu, może ze słuchem jest podobnie?
Koko - THX!
Gdyż Koko znowu haftuje. Wczoraj kura [kolacja została w kocie], dzisiaj śniadanie i... No nie pamiętam. Muszę ten fragment wpisu uzupełnić później o szczegóły. Zapisywałam je dzisiaj na kartce, głównie chyba po to, by się oszukać, że coś robię. Przeczesałam zawartość bloga z kwietnia i maja, kiedy Koko przerabiała problemy po raz pierwszy. I wniosek mam jeden: w tym rzyganiu nie ma reguły, a to mnie wkurza. Weterzynarz naświetlił różne opcje - pozostaje czekać na KokoDyla. Muszę przeczesać kartony z papierzyskami w poszukiwaniu książeczek zdrowia: od czasu, kiedy wszyscy weci prowadzą kartoteki w kompach, nawet mi się nie przypomni, żebyte świstki z sobą zabierać, no chyba że chodzi o szczepienia.
Po powrocie z lecznicy dostałą wodę, zjadła nieco conva. Nie chcę w nią pchać za dużo - nie powinna zwymiotować podanego tabsiora. Na szczęście zjadła, bo nim jechałyśmy, porcję conva włożonego w miseczce do transportera wykradała Soda.
Przez kratki drzwiczek.
Łapą .
Domorosły taki Miś o bardzo małym rozumku. Ufafroliła przy tym cały przód karcerka, w lecznicy zaschnięty na wewnętrznej stronie drzwiczek conv zaczął odpadać. Siara ;) No nie zauważyłam.
A w ogóle dzisiaj nadejszła była wiekopomna chwila, kiedy po raz absolutnie pierwszy złapałam Koko, przydusiłam do gleby i wpakowałam do przenioski. Do tej pory urządzałam polowania: przynęta w transporterze, przeganianie innych kotów zainteresowanych smakołykiem, czekanie na tego właściwego - ze dwie godzinki w plecy - i hop. Koko się łapała. Po ostatniej takiej akcji [poniedziałek] nie miałam co liczyć na to, że Koks znowu da się nabrać, łapanie rozespanego kota nie wchodziło w grę, ponieważ w takim stanie capnęłam ją w minionym tygodniu, by podać parafinę, a potem bezopeta. Teraz, kiedy widzi, że się zbliżam, wieje. Może zbyt się z nią certolę, ale cholera jest mała, szybka i zwinna. I czujna. Złapana wbrew woli wierzga, wywija się, syczy, próbuje kąsać. Nie spieszy mi się do zostania ofiarą pogryzienia przez kota [Soda wbiła mi tylko dwa zęby w palec i to ewidentnie wyhamowała pierwotny zamiar uwalenia mi łapy przy samym dolnym odcinku pleców, a zapamiętało mi się to bardzo dobrze. Bardzo.]. No i boję się, że straci zaufanie i cofniemy się do punktu wyjścia. Przegladałam dzisiaj blogaska Zarazków i zastanawiam się, jak udało nam się te cztery lata przeżyć bez ofiar. Nie chciałabym się cofać, zdecydowanie.
O, takie to małe było, kiedy zostało odłowione i zaczęło mieć styczność z człowiekiem:
Kiedy trafiła do mnie, wygladała tak:
Miała wtedy jakieś 5 miesięcy.
Plan jest taki: jutro podam karmę w większych ilościach, zobaczę, jak tam wymioty i wypuszczę sierściucha do klatki kenelowej. Jeśli nie będe umiała jej tam złapać w razie potrzeby, dzwonię po znajomych z kombikiem i pakujemy do weta całą klatę [Paweł, szykuj się :P]. Nie wiem, czy żartuję ;) Na obcym terenie Kokos jest niewinną przestraszoną owieczką, a ja wychodzę na pierwszej wody konfabulatora :/ Problem w tym, że zamknieta w klatce też odwala manianę, wiem, bo kiedy, kiedy wlażla do środka, zamknęłam za nią drzwi. Hesuuuus... Działo się.
No nic, skupmy się na plusach. Tych też kilka jest.