No to tak: ofiar w ludziach i nieludziach ni ma. Wszyjscy żyjo. Sierscio w poniedziałek pozbędzie się szwów na boku [po tłuszczaku] i na udzie. Karczycho musi poczekać, bo się porozłaziło. W chwili obecnej, cytując klasyka: "Wygląda to źle, ale jest dobrze" :D, co mnie niezmiernie cieszy. Mowiłam to wielokrotnie, ale powtórzę jeszcze raz: Saba to złoty pies. Wybudziła się migiem, pozwala sobie grzebać w tej dziurze [nie przywykłam, początkowo miałam skojarzenia z "Labiryntem Fauna" związane ;) ], apetyt dopisuje, humorek też. Tęsknię za szelkami, bo kierowanie młodą za pomocą smyczy przypiętej do obroży jest zajęciem stresogennym. Dla mnie ;) Widać jak na dłoni, że psiok w duszy głęboko na dnie ma moje polecenia :D No rozpuściłam. Wiem. A trzymiesięczny pobyt u rodziców dokończył dzieła. Nie mam serca jej tresować ;)
Tytuł wpisu przywołuje moje myśli, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam Sabiszona po zabiegu: trzy wielkie wygolone pola operacyjne, trzy wielkie [znaczy w moim odczuciu] blizny i do tego różowy kubrak.
W groszki.
Białe.
Saba jest blondynką...
Hyhyhy...
Po wyjściu z wozu uznała, że kubraczek nie leży zbyt dobrze, a może kolor okazał się niepyskowy, w każdym razie nóżki się temu piesku popsły*. Nie powiem, żebym była szcześliwa z tego powodu, taszcząc torby, torebeczki, kurtkę, reklamówki z zakupami i psioka... Dwa kroczki i halt. Dwa kroczki i sru: ręczny. Stwierdziłam, że skoro w lecznicy popierniczała niczym mały samochodzik, to winny jest kubrak i nie ma co dramatyzować. Histeryzować zaczęłam później, kiedy rana zaczęła najpierw się paprolić, potem poszerzać. Jest w wybitnie niefortunnym miejscu...
Potem doszedł jeszcze klosz, bo zaczęła się psica nadto interesować blizną na doopce. Tego samego wieczoru w kołnierzu jadła, piła i spała, jakby się w nim urodziła. Pewne problemy techniczne pojawiły się podczas wspinaczki po schodach, ale z tym też się migiem uporała. Zuch :)
Na powyższym zdjęciu rana na karku jeszcze sie trzyma kupy. Mimo to nie żałuję decyzji i podjęłabym ją jeszcze raz. Trzymajcie kciuki, żeby to brodawkowate [aaa! bo narośl na nosie jeszcze przecież została wypalona!] świństwo nie odrastało. Ma tam taki fajny otworek akurat na świeczkę z urodzinowego tortu ^^
W tym tygodniu róż jest passe, a sierścia pomyka na spacery w ortalionowym płaszczu na polarkowej podszewce. Akurat lało, kiedy weszłam do zoologika i zauważyłam wieszak z psimi ubraniami. Chyba jej to pasuje, zważywszy na wygolone boki ;) Protestów nie odnotowano. A propos wieszak... Szczęka dolna mię dzisiaj lekuto w tymże samym zoologiku opadła, kiedy pani klientka drogą kupna weszła w posiadanie flakonu psich perfum. Dla yorczka... Po co psu perfumy? Nie w tym rzecz, że se podśmiechujki urządzam, serio pytam: po co? Jak tak spogladam na te wszystkie yorki, to se dumam, że powinno im się wypłacać jakiś ekwiwalent za szczególnie trudne warunki pracy. Pewne partie składają hojne obietnice dotyczące obniżenia wieku emerytalnego, dostęu do darmowych leków po przekroczeniu określonego wieku, podniesienie płac, kasę na dzieci... Może by coś i tym bidnym psiokom sypnęła, co?
Od ponad tygodnia jestem niedospana, bo pilnuję, żeby tylnymi racicami nie gmerała se w ranie. W fabryce jakoś tak, nie wiem... Nie zawsze jest czas, by taczkę załadować. Ogród leży odłogiem. Kursy same się zrobić nie chcą. Papióry wyłażą z kartonu. W sobotę przestawiamy zegarki, co poskutuje tym, że jak co roku złapię zimową chandrę. W zasadzie korzystam z chwil, kiedy siedzę w lecznicy, czekając na naszą kolej. Restart. Czystka we łbie.
Poza tym tak: Lolek jes jakiś taki napuszony, Koko rzyga albo nie rzyga, Soda liże ścianę, Tosia chyba znowu ma zapchane przkuprowe gruczoły, Czarna ryzykuje życiem, znosząc mi w nocy do łóżka zwłoki odpustowego pająka [nadziałam się na jego oczyska., właściwie to biodro się nadziało... Bolało chyba porównywalnie z nadepnięciem gołą stopą na klocek LEGO]. Mela trzymała poziom do dzisiaj. Zaczęła kichać.
Jedzie z nami psychiatra? :)